Człowiek jest z natury leniwy i niechętny zmianom. Zdarzają się oczywiście pionierzy, którzy bez wycinania maczetą wciąż nowych ścieżek czują się nieswojo, większość jednak lubi podążać utartymi szlakami. Tak jest także w życiu – oswajamy się z pewnymi warunkami, znajdujemy dobry sposób, by je jak najlepiej dla siebie wykorzystać i kiedy nagle się zmieniają czujemy spory dyskomfort. Ot, trzeba opracować nowe metody działania, trochę pogłówkować i pewnie się napocić…
Zdrowie jest oczywistą wartością, choroba to – pomijając wszelkie inne aspekty – swego rodzaju ograniczenie i zniewolenie. Dlatego tak oczywistym było, że Jezus, który sam powiedział o sobie Duch Pański nade mną, przeto namaścił mnie, abym zwiastował ubogim dobrą nowinę, posłał mnie, abym ogłosił jeńcom wyzwolenie, a ślepym przejrzenie, abym uciśnionych wypuścił na wolność (Ewangelia Łukasza 4:18) tak wielu ludzi uzdrowił.
Ostatnio czytając Dzieje Apostolskie zadałem sobie jednak pytanie: czy naprawdę wszyscy uzdrowieni cieszyli się z tych cudów? Kiedy apostołowie Piotr i Jan przy bramie świątyni napotkali na żebraka, nie mogącego chodzić, ten chciał od nich „coś otrzymać”. Z kontekstu wiemy, że chodziło mu o srebro lub złoto, a pobożni Żydzi, wiedząc, że Bóg nakazał dawać jałmużnę, na pewno byli hojni tuż przed odwiedzeniem świątyni.
Ale apostołowie wiedzieli przecież, że Bóg potrafi daleko więcej uczynić ponad to wszystko, o co prosimy albo o czym myślimy (List apostoła Pawła do Efezjan 3:20), dlatego dali mu uzdrowienie w imieniu Jezusa Chrystusa (cała ta opowieść Dziejach Apostolskich 3:2–8). Czytamy, że ten człowiek, nie mogący chodzić od urodzenia zerwawszy się, stanął i chodził, i wszedł z nimi do świątyni, przechadzając się i podskakując, i chwaląc Boga. Ostatnio jednak zastanawiałem się, czy kiedy opadły już jego pierwsze emocje był nadal tak samo rozentuzjazmowany. Przez dziesięciolecia żebrania pod świątynią (wszak był to „mąż”, czyli człowiek co najmniej w kwiecie wieku) zapewne wypracował sobie skuteczne metody pozyskiwania „srebra i złota” od pielgrzymów. Mógł liczyć na pomoc innych (wszak czytamy, że przynoszono go i zapewne także odnoszono „z miejsca pracy” – nie był zatem samotny), jego dzień był najprawdopodobniej dobrze zorganizowany i zapewne przyzwyczaił się już do takiego sposobu życia.
Teraz nagle z dnia na dzień wszystko się zmieniło. Zajęcie polegające wyłącznie na siedzeniu i wyciąganiu ręki po jałmużnę (zostawmy na moment całą kwestię cierpienia kaleki) musiał zamienić na codzienną pracę w pocie czoła. A przecież nic robić nie umiał, nie miał jak się tego wcześniej nauczyć! Czy komuś takiemu łatwo było się wyżywić? Zapewne sam miał co do tego poważne obawy…
Cała ta historia z domniemanym przeze mnie zakończeniem wywołała moją refleksję dotyczącą tego, jak często nawrócenie i poddanie Jezusowi naszego życia wcale nie skutkuje jakimiś radosnymi zmianami. Podobnie jak w przypadku żebraka, któremu się przyglądaliśmy, po pierwszej euforii okazuje się, że koszty przyjścia Jezusa do naszego życia są wysokie. Strata przyjaciół, zmiana sposoby życia, często konflikty w rodzinie czy miejscu pracy. Zdarza się przecież, że chrześcijanin nie godzi się już także na pewne rzeczy w swojej dotychczasowej pracy i jest zmuszony ją zmienić (i to nie zawsze na lepiej płatną). Warto? Z pewnością! Jeżeli nawet nie wszyscy przejdą te próby, to przecież zawsze zostaną tacy, którzy powtórzą za apostołem Piotrem: Panie! Do kogo pójdziemy? Ty masz słowa żywota wiecznego. (Ewangelia Jana 6:68)